Gdy góra zniknęła, nadeszła radość
Gdy radość nadeszła, było dobrze
Ale to czas, to czas wszystko psuje
Pozwól mi nie trwać, pozwól mi żyć
Bo mimo, żeś mój jest do końca
To przeciekasz bólem przeze mnie
Lecz góra wieczna jak alabaster
Tak naprawdę mgłą okryta była
Trwała, stała, nieruchoma, istniała
Oh Atlasie, czemuś mi nie powiedział!?
Czemuś mnie nie ostrzegł?
Czemuś mi nie pomógł?
Nie potrafię przetrwać bez jedwabiu
Ślepym jest, nie mogę go złapać
Widomym jest, nie mogę go dostać
Chcę, ale boję się, bo pęknąć może
Skruszyć się na milion kawałków
I ranić każdym z nich mą duszę
Lecz góra ciągle stoi, chciałbym ją ruszyć
Zniszczyć w ogniu, unicestwić
Ale to ona większa jest, rządzi mną
Wszystko czym jest, jest większe ode mnie
Jakże mam sam zwalczyć tego lwa?
Nemei’o spłoń żesz wraz z nim
Gdy dwie pary się stykały w spazmach
Kiedy to czułem, że góra odchodzi
Ambrozja powstała na mych ustach
I poiła mnie, i mą ciemną duszę
Piękno przemawiało do mnie
I zdradziło mnie, zamieszkało na górze
Lecz góra rani i leczy moje barki
Pamiętam wszystko, mam papirus
Ale przez wilgoć i ciemną czerwień
Coraz mniej mogę z niego odczytać
Szukam jedwabiu, nie chce go kraść
Ja chce się nim dzielić i trwać