Wędrując w ciemności pełnej,

Pozbawionej wszelkiego bytu,

Widząc nicości uosobienie,

Rozmawiając z nią vis-a-vis,

Tułając się po tej pustyni,

Czarne, gorące ziarenka

Ranią me stopy ciągle,

Tlen truje me płuca,

Ciemność oślepia mnie,

Bezwoń rozsadza nos,

Cisza ogłusza me uszy,

Nie potrafię samemu pokonać,

Tej bezkresnej krainy,

Tak bardzo chciałem mieć

Przewodnika, który pomoże,

Ale przecie to niemożliwe,

Jestem zdany na samotność

W bezkresnej ciszy, w pustce,

Upadam na kolana,

Krew leci strumykami spod skóry,

Czarne potoki magmy z oczu,

Ciemne strugi z uszu,

A usta… Ich nie ma,

Już nie potrafię krzyczeć,

Zniknęły, nawet one opuściły

Mnie w tym okrutnym miejscu,

Upadam, czołgam się po

Ostrym żwirze rozcinającym

Moją skórę i palącym me rany,

Przez co w nieskończoność,

Ból mnie otacza, ból istnienia,

Sam już nie wiem co mam wybrać,

Czy oczekiwać pasterza,

Czy może poczekać aż

Nos, uszy i oczy znikną jak

Usta kiedyś…

Wtedy może i cały zniknę,

Więc i ból wszelki zniknie,

Nie wiem sam już przecie,

Kiedy ciemność wszędzie,

A ja leżę na pustyni

Prosząc o pomoc albo zgładzenie.