Krasna posoka leniwie toczyła się po skórze
Karmazynowy intruz powoli wszystko to zakrapla
Nad krwawymi łzami wzrok podziwiający pagórze
Zmierzwione włosy kolejny raz opuściła kropla
Przeszywający ból już poczyna przejmować ciało
Rozżarzony pochód śmierci przejmujący gęsie wzmianki
Gdzie sparciała lina cisnęła, tam ciało zsiniało
Dla niego przecież niepojętnym tworzyć tu przestanki
Zdławiony dźwięk rozbryzgujących się kropli czerwonych,
Spadających na spocone, młode, kruczoczarne kędziory
Początek ma to swój na dłoni, w ranach liczebnych
Własnego ducha, tworzy ręka, powolne rozbiory
W garści krzepko, niezwiązany postronek trzymany
Więc wyjściem i nadzieją poluzować chwyt zostało,
Jednak tak samo jak ty, o władzy został okłamany
Zastanawiać się jest chwila, co tę dłoń tak podbechtało
Jednocześnie drugą rękę przed siebie wystawia
Ciepłe promienie słońca opatulają koniuszki palców
Pójść jakby dalej się bały, chyba Helios odmawia
Zakaz w błogiej śreżodze, szubienicy bywalców
Jedynie lekki uśmiech skrywany za krasnymi łzami,
Wybija się na wierzch w kruczoczarnej, szatana głębi
Wraz z zatęchłymi za nim licznymi rzeszami,
Kolektywna niechęć do siebie znowu się pogłębi