Chodząc po odbarwionej gwieździe,
Jedwabne szlaki zdobiące świetlistość,
Gdy Komiwojażer dotrze do punktu,
Ściana ognia usłana różami cierni,
Chodzi po bieli tworząc też czerwień,
Prosto pragnieniem, Krzywo cierpieniem,
Zaburzając błękit na szczycie,
Szalejąc czerwień w niższej dolinie,
Przyskrzynia mętnymi szpicami,
Obchodząc centrum dookoła,
Inżynier ciepła niebieskim zionie,
Przychodzi do mnie co chwilę,
Znikające fotony na czele,
Powoli lecące magmą na przestrzał,
A ja jedwab dostrzegam stojąc,
Oplata zielone pierścienie jak Tyche,
Bieguny obracają się wokół mnie,
Czuję żółć przy czarnej barwie,
Czuję pomarańcz przy białej barwie,
Czuję zieleń przy niebieskiej barwie,
Nie czuję jak mrok obtacza górę,
Czerń oświetla mi drogę do róży,
Zero egzystencji w tej duszy,
Iluzja turkusem obtacza te skały,
Komiwojażer nie istnieć potrafi,
Więc i istnieć tułacz nie potrafi,
Jak brąz mały ma istnieć
Kiedy wszystko to tęcza zmienna?
Kształty, barwy, światło, ciepło,
Szakale gryzące się w nowiu,
Otumaniając otumanionych otumanieniem,
Krocząc po ogniu i szukając ognia,
Aby już Tyche więcej nie była,
Ślepym jest każdy, kto wpadnie
W jedwab łudzący Komiwojażera,
Niech trzewia wypłyną w kaskadzie,
Malując konstelacje przyszłości,
Czerwieniejąc płótno życia,
Rozrywając jedwab zdradziecki.